My Everest Base Camp Story

To historia niezbyt o górach, chociaż o nich też trochę powiem. To historia dziewczyny, która umówmy się- nawet w Bieszczadach kondycyjnie nie prezentuje się za dobrze… 😅 Jej największym zimowym wyczynem było wejście na Śnieżkę w 2017 roku, a najwyższym zdobytym szczytem był Adam’s Peak na Sri Lance o wysokości 2243m….(na który wchodzi się po schodach 🤡).
To historia zwykłej dziewczyny, która miała w sobie więcej ciekawości niż strachu.
Ta historia jest też trochę o Tobie, o przekraczaniu granic, o wychodzeniu ze strefy komfortu, o uczeniu się siebie w innej odsłonie, o sprawdzaniu czy „ja nigdy bym nie mogła” jest prawdą???
Każdy ma swój Everest.
A wszystko zaczyna się od intencji.
Day1 Lukla (2860m)
“W co ja się właściwie wpakowałam?” - myślę sobie gdy nagle nasz samolocik-zabawka zaczyna przechodzić turbulencje, w jakiejś minimalnej - zdaje mi się - odległości od gigantycznych skał, tuż przed lądowaniem w Lukli. To lądowanie wydaje się totalnie nierealne w tych warunkach- pas startowy ma 527m, my nadlatujemy od strony przepaści, z drugiej strony pasa jest lita skała, a nami rzuca jak paprochem na wietrze…..
“Gdybym miała zginąć, to w sumie tu jest całkiem spektakularnie”- myślę sobie trzymając się kurczowo fotela przede mną, jakby to miało mi jakkolwiek pomóc.
Leci ze mną jeszcze jakieś 10 osób- jak się później okaże z większością spotkam się prędzej czy później na szlaku. Zwiąże nas niewytłumaczalne braterstwo w tym doświadczeniu.
Ale tymczasem jeszcze się nie znamy i lądujemy. Zaskakująco sprawnie i bezpiecznie.
“Jednak to nie koniec.”- myślę.
Dopiero się wszystko zaczyna……
Day 3 Namche Bazaar (3440m)
Brooke jest pierwszą osobą, którą spotykam na szlaku. Brooke jest z Australii. Idzie sama, chociaż miała iść z przyjacielem. Jej przyjaciel nie doczekał tej przygody i zmarł rok temu. Brooke idzie za siebie i za niego, bo to było jego największe marzenie aby dotrzeć do Base Campu….Brooke niesie ze sobą jego zdjęcie i chce zostawić je pod Bazą.
Czemu ja idę?
Idę z ciekawości, idę przełamać swoje ograniczenia, idę aby wyjść ze strefy komfortu, idę sobie coś udowodnić (??), idę żeby doświadczyć….
Moja historia nie jest piękna, tak jak historia Brooke…
A może to, że idę dla siebie też jest trochę piękne?

Day 5 (Dingboche 4410m)
Co myślisz, gdy ból rozsadza Ci głowę i masz praktycznie zerowy wpływ na pracę Twojego ciała? Co myślisz, gdy nie możesz złapać powietrza, mimo że ruszasz się jak mucha w smole? Co myślisz….?
Że to koniec?
Może czasem… ale przeważnie NIC nie myślisz…..
Totalnie nic nie myślisz.
Powtarzasz sobie jedyną sensowną mantrę w rytm swojego powolnego kroku…
Dam….
Radę…..
Dam….
Radę….
Dam….
Radę…..
Przystajesz. Nabierasz powietrza jakby to miał być Twój ostatni wdech. Jakbyś była i tak już spóźniona z tym wdechem…. Ale jakimś cudem nie jesteś, więc kontynuujesz…
Dam….
Radę….
Dam….
Radę….
Dam….
Radę….
I tak przez 8 godzin.
Nie myślisz o niczym.
Day 6 (Dingboche 4410m)
Ten stan gdy jedyne o czym marzysz to żeby nie musieć się już ruszać. Żeby móc już na zawsze zostać w tej siedzącej pozycji, w ciepłym śpiworze, pod dwoma kołdrami, w kurtce puchowej, z buffką na nosie. Nie obchodzi Cię, że nie myłaś się od kilku dni, czy tygodni? To nie ma znaczenia. Jest Ci ciepło, masz termos z gorącą herbatą obok i to jest jeszcze jedyny akceptowalny ruch- łyk ciepłego płynu.
Dobrze… mmmm…. oczy zamknięte…. nic nie trzeba robić, mówić, myśleć…. najlepiej….
Niestety wiesz dobrze, że ten stan nie potrwa wiecznie, że będziesz musiała wygrzebać się z tego ciepłego kokonu bo zachce Ci się siku….ale jeszcze chwilkę, jeszcze nie teraz….jeszcze troszkę…..
ostatecznie wygrzebujesz się, gdy już pęcherz dawno przekroczył swoją pojemność… i idziesz do toalety, która nie udaje, że jest czymś więcej- jest po prostu dziurą w podłodze. Obok dziury stoi beczka z wodą i nabierak przerobiony z jakiejś puszki lub butelki. Jeśli nie jest noc lub poranek to jest szansa, że woda nie jest zamarznięta i spłuczesz co tam wyprodukowałaś. Nie ma umywalki. Ręce wytrzesz mokrymi chusteczkami. Jeśli nie zamarzły, wiadomo.
Tutaj słońce wszystko zmienia. Dzień się kończy wraz z zachodem słońca.
Kobiety też robią różnicę. Jeśli w gospodzie są kobiety to jest duża szansa, że kible będą pachnące, jedzenie przepyszne a pościel w miarę czysta (w miarę, bo nikt jej nie pierze po każdym gościu. Z reszta, i tak nikogo to nie obchodzi po iluś tam dniach trekkingu, braku bieżącej wody itp)
Gdyby nie ten nuklearny ból głowy to nawet można by się do tego wszystkiego przyzwyczaić……..
Day7 (Thukla 4865m)
Znów po nieprzespanej nocy, z zapuchniętą twarzą i nieustającym bólem głowy ruszyliśmy dalej, z zamiarem dotarcia do Lobuche. Nie udało się. To była dobra decyzja aby zostać w Thukli. Nie byłam w stanie iść dalej, mimo, że szlak nie był akurat wymagający i Pamche zabrał mój plecak… Cały dzień właściwie przespałam na siedząco. Bałam się położyć głowę aby nie pogarszać bólu. Dostałam lek na wysokościówkę, mimo, że Pamche był przeciwny- mówi, że to zimno a nie wysokościówka (i miał rację). Dziwnie się czuję- jest mi niedobrze, chcę wymiotować, rozsadza mi głowę jak nigdy dotąd… jakby miała eksplodować.
Jakiś 1% mnie nadal wierzył, że może nam się udać…reszta rozsądnie podpowiada, że nie mam szans w tym stanie dotrzeć do Base Campu…. Że może po prostu mój organizm nie nadaje się na wysokość powyżej 4000m. Że może powinnam odpuścić skoro tak bardzo cierpię i moje ciało mówi mi tak stanowczo nie….? Z drugiej strony wiem, że czas mnie nie ogranicza, że możemy tę trasę robić po prostu wolniej niż przewiduje plan, że może dłuższa aklimatyzacja na tych wysokościach będzie działała na korzyść?
Może….
A co jeśli ten ból będzie się utrzymywał? Ja już nie zniosę ani dnia, ani nocy dłużej w tym stanie.
I znów mniej więcej 1% mnie wierzy, że to wszystko w ogóle może się udać….

Day8 (Lobuche 4940m)
Lobuche. Podsypiam na siedząco, tak jak wczoraj w Thukli. Ból głowy nie pozwla mi otworzyć oczu. Nie mam apetytu, na myśl o jedzeniu mam ochotę wymiotować.
Dzisiejsza trasa normalnie zajmuje godzinę. Nam zajęła prawie 3… i dalej już nie pójdziemy.
Dziś po raz pierwszy popłynęły mi łzy…. Nie wiem za bardzo czemu. Z chronicznego bólu, który trwa już 4 dni? Z faktu, że to naprawdę może się nie udać? Bo może nie doceniłam tego wyzwania? Bo myślałam, że jestem silniejsza? Bo już mam naprawdę po prostu dość? A może też dlatego, że jednak dotarłam już tak daleko mimo dużo większego wyzwania niż się spodziewałam…?
A spodziewałam się wielu rzeczy- że będzie bardzo zimno, że nie będzie wody, że będzie ciężko oddychać, że będę samotna, że będzie mi fizycznie ciężko, że może nawet złapię katar czy kaszel, że dostanę zatrucia pokarmowego, że będę niedomyta i powiedzmy wprost śmierdząca;)…..
niektóre z tych rzeczy się wydarzyły inne zupełnie nie.
Ale nie spodziewałam się, że tym co mnie pokona będzie ból głowy….. rozsadzający, oślepiający, piorunujący, chroniczny ból głowy, na który totalnie nic nie działa…..
No może teraz, gdy tak siedzę i płyną mi łzy to jest mi jakby odrobinę lżej……
Day9 (Gorak Shep 5164m)
TEN DZIEŃ.
Po pierwsze to stał się dziś jakiś cud- nie boli mnie głowa. Przespałam prawie całą noc.
Plan więc, jest taki- 3h do Gorakshep, chwila na odpoczynek, później do base campu jakieś 2,5h i z powrotem do………….
………….pffffffffff
Chyba nie umiem jeszcze sensownie opowiedzieć o TYM DNIU…. No dotarłam do tego Base Campu!!!!! 5364m. 🥳
Nie było jakiejś euforii, nie skakałam z radości. Nie było fajerwerków…. Szampana też nikt nie wystrzelił. Nawet w sumie obozu żadnego przecież nie było bo jest grudzień…..
nie było nikogo dookoła ….
Wracając do Gorak Shep płynęły mi łzy. Tym razem wiem dlaczego - przełamałam więcej fizycznych (i mentalnych) barier niż sądziłam, że będę w stanie unieść….
Siedzę teraz w jakimś prostym pokoju ze sklejki z widokiem na wierzchołek Everestu!!!! i nie wiem co z tym całym doświadczeniem zrobić.
Jeszcze nie wiem….
******
Jest noc. -20 stopni, w pokoju pewnie -5. Szaleje na zewnątrz wicher, przechodzą mnie ciarki. Czy zerwie dach?
Chcę już być gdzieś gdzie oddycha się normalnie. Za każdym razem gdy próbuję zasnąć wybudzam się w panice, że się uduszę.
Tak sobie myślę, że himalaistką to ja na pewno nie zostanę.
Chociaż ….?
Latem….?!
Day 10
Dziś, wracając z Gorak Shep, dominował jeden temat wśród spotykanych po drodze trekkersow. Czasem historia różniła się szczegółami- czasem mężczyzna był sam, czasem z rodzina, czasem dość młody a czasem dość sędziwy. Jednak jedna, niezmieniona i niepodważalna kwestia to ta, że mężczyzna zmarł poprzedniej nocy w gospodzie w Lobuche z powodu choroby wysokościowej…..nie miał ze sobą przewodnika. Z pewnością musiałam go gdzieś minąć na szlaku.
W tej części świata śmierć i życie są jakby bardziej obecne. Nachalne wręcz….ani śmierć ani życie nie przemykają niezauważone- muszą rozpychać się łokciami, walczyć o swój byt, bo w obliczu żywiołu tych gór nic się nie uda bez walki.
Tak jak ta koza, którą spotkałam 4go dnia w drodze do Namche Bazaar…. Szłyśmy razem prawie 5 godzin- dysząc, przystając, zbierając siły. Ona szła na rzeź. Przepracowała całe swoje życie transportując ciężary w górę i w dół, dając mleko…a teraz musi się namęczyć aby w końcu mogła umrzeć.
Życie i śmierć są tak samo wymagające tu w Himalajach. Ani jedno ani drugie nie przychodzi bez walki.
Day 11
A wieczorami siadamy wokół pieca, który zawsze stoi na środku jadalni i ogrzewany jest suszonymi odchodami jaków. Nie ma turystów więc najczęściej jestem ja, Pamche (mój przewodnik) plus ze dwóch/trzech pracowników gospody.
Siedzimy w puchówkach, ocieplanych spodniach, czapkach, niektórzy na boso, inni (ja) w skarpetkach. I tak grzejemy się bo co tu robić.
Ja zamykam oczy i przysypiam na siedząco, rozkoszując się chwilą ciepła jakby miała się nigdy nie kończyć. Zero pragnień w tym momencie. Niech tylko się nie kończy, proszę.
Pamche zawsze gada najwięcej. Reszta towarzystwa go słucha, czasem przytakują, prawie nigdy nikt się nie śmieje. Nie wiem czy on opowiada zawsze te same historie w każdej gospodzie ale słuchając go już jedenasty raz przy jedenastym piecu mam wrażenie, że to zawsze jednak jest to samo…..🙈

Day 12
Podobno hotel w Lukli jest bardzo wypasiony. Koleżanka na trasie mówiła. Czasem, gdy już nie mam siły lub zamarzam w gospodzie, wyobrażam sobie jak to będzie już po, gdy już będę w tym magicznym hotelu….
Podobno jest w nim gorąca bieżąca woda w łazience. A ta łazienka jest w pokoju! I w tym pokoju jest podwójne łóżko z białą pościelą. I pokój jest ogrzewany, więc nie trzeba rozkładać śpiwora…. Może nawet będzie można spać bez podwójnych skarpetek i bielizny termicznej… ba! Na pewno będzie można!
Najbardziej szczegółowo wyobrażam sobie ten gorący prysznic…. Z szamponem, żelem pod prysznic i odżywką do włosów…. Z prawdziwym ręcznikiem a nie tym z mikrofibry (który w sumie użyłam i tak tylko raz).
Może nawet mają szlafrok hotelowy?
I jak będę wychodzić z łazienki to będzie buchać za mną gorąca para….
Tak to widzę…. już za 2 dni🙏🏼
Edit.
Nic z tych rzeczy. To tylko himalajska legenda aby utrzymać Cię przy życiu😅
Ale jest zasięg 🥳
Day 13
Jak bardzo wkurza mnie mój przewodnik to wiem tylko ja. Weźmy na przykład-
Dzień 6ty, saturacja tlenu w mojej krwi spadła poniżej 70% (a to raczej, powiedzmy szczerze, bardzo średnio), on w tym czasie mierzy swoją, która wskazuje 95% i zaczyna się cieszyć pokazując kciuka w górę z wielką dumą i szczerym zadowoleniem….🙈kurtyna.
Albo….dzień 3ci treku, ja dyszę w drodze do Namche Bazaar, a Pamche co 100 metrow naparza 20 pompek i woła zadowolony „very strong man, Karolina! Look!” 🙈🥳 kurtyna.
Albo….dzień 7my o poranku - ja spuchnięta na twarzy, że ledwo patrzę na oczy…. Co, na szczęście, pod wieczór zaczyna nieco odpuszczać, a Pamche na to, totalnie poważnie „o! Now you look beautiful again, very good!” 🙈🤷🏼♀️ kurtyna.
Ale. Trzeba przyznać, że w chwilach kryzysu był niezastąpiony. Nie zamieniłabym go na nikogo innego w tym całym szalonym doświadczeniu. I jeśli ktoś pyta czy potrzebny jest przewodnik na treku do EBC? Moim zdaniem, tak, bardzo potrzebny. Bo bardzo dużo może się tu zdarzyć. Bo ten świat w niczym nie przypomina świata który znamy, więc dobrze mieć w swoim narożniku kogoś kto to ogarnie.
Nawet jeśli ten ktoś czasem wyprowadza Cię z równowagi ….😅
Day 14 Kathmandu
No więc kończą się moje wakacje all inclusive. Wakacje, bo wyłączyłam się z działań biznesowych. All inclusive bo było wszystko….
Była przestrzeń na przyjemnie i nieprzyjemnie, a czasem nawet (chociaż rzadko) na neutralnie. Było ciekawie i było rutynowo. Było euforycznie i przerażająco. Była niecierpliwość i była akceptacja a nawet odpuszczanie. Był śmiech i były łzy. Przerażenie i zachwyt. Były nowości ale też stare schematy. Był mróz i pot. Była nadzieja i rozpacz. Było więcej niż bym chciała i mniej niż się spodziewałam. I na odwrót.
Tak, to był czas all inclusive.
Powolutku zbieram, integruję.
